Odkąd przeczytałem o morsach, i usłyszałem o tym jak znajoma mieszkająca nad jeziorem codziennie rano niezależnie od pory roku kąpie się w jeziorze, rytualnie, nie po prostu, zacząłem też praktykować. Rosa jest codziennie na trawie na polu przed domem. Do woli. Wielkie krople, małe krople, ślisko, zimno. A za moment: ożywczo, kłująco, masująco, budząco, energetyzująco, gorąco, zapraszająco, oczyszczająco, zapraszająco, orzeźwiająco. Nie mam tu jeziora. I nie urodziłem się nad jeziorem. Dla mieszczucha ze Śląska/Zagłębia, wychodzenie rano na rosę, niezależnie od temperatury, zachmurzenia, opadu, nasłonecznienia, jest praktyką wnoszącą nowe jakości. Choć to nie głęboka woda mam do przekroczenia kilka płotów codziennie. A może będzie zimno, a może pójdę prosto do łazienki, a może się zaziębię bo nie wiadomo jak zimno już będzie, może są kleszcze… Umysł plecie te bzdury niezmiennie choć tę prostą praktyką cieszę się codziennie od kilku miesięcy. Kiszonego ogórka się nie odkisi. Miasto, wygoda, ciepła podłoga, telewizja, mama i tata z dzieciństwa odzywają się w tej sprawie i wielu innych sprawach na co dzień. Zauważam, rozmawiam, dziękuję, ruszam w swoją stronę, oddycham. Przypominam sobie świeżość co dzień rano po tych kilku minutach chodzenia po zimnej rosie, czyste stopy, przyjemne mrowienie, poczucie połączenia z Ziemią. To trochę jak mycie zębów, albo twarzy o poranku. Gajrówka. Mazury. Pies szczeka dupą, i pije ogonem wodę. Podobno. A co dzień rano jest po prostu pięknie.
Bartosz Płazak