Blog
O ile świadomość dąży do rozwoju, to chyba nie ma wyboru. O ile świadomość jest życiem, to rozwój jest esencją życia. O ile działanie na tym świecie jest jedną z dróg ku manifestacji tego, co się chce rozwinąć, bo na razie zwinięte wewnątrz, trzeba działać.
O ile jednak jakaś część mnie nie jest na to gotowa, ucieka, miesza się, kręci, wierci bo ma co innego w planach, to też nie mam wyboru. Trzeba się nią zająć, dać jej miejsce, zauważyć i wysłuchać, by mogła się rozwinąć.
Siadam i nie wiem co mam robić. Siadam patrzę w kalendarz, zadania, wyglądam za okno na budowę, pozwalam myślom biec i zatrzymywać się tam gdzie chcą. Ktoś kto chce mieć coś zrobione już, przebiera nogami, na szczęście mnich uspokaja go i medytujemy w ciszy. Kalendarz jest pełen zadań, ciało mówi które pierwsze. Nie jest to wcale priorytet. Robię je, jest lżej. Troszkę. Powtarzam to kilka razy. Dochodzę do miejsca kiedy odgarnięte jest to, co chciało być pierwsze. Wiem, są ważniejsze. Ufam, że te jednak miały być pierwsze, a skutki tego wyboru za jakiś czas wyjaśnią mi dlaczego tak postępuję.
Na większym planie, gdzie jednostką czasu jest rok, a może dekada jest podobnie. Energia działania wzrastania nie daje spokoju. To, co odsunięte walczy o czas na siebie i wcale nie chce rezygnować. Jest ważne. Muzyka, wyjazdy, przyjaźnie, znajomości, ciekawość zdarzeń, relacje, miłość, praca, hobby pasja. Nie mieszczą się wszystkie. Bo są ważniejsze rzeczy. Ja, ktoś tak mówi, pada taka decyzja. Kiedy zajmują one całe miejsce, bo są tak ważne, tamte ustawiają się w kolejce, w oddzielnych przedziałach świadomości i czekają na swój czas. Zapominam o nich. Smutne są tam w poczekalni. Pukają i czekają, niektóre kopią w drzwi, inne wyłażą bokiem, chorobą, zaburzeniem normalności moich zachowań. Bo kiedyś nie mogły wziąć swojego, dopełnić się.
Energia dąży do rozwoju i uczy się na doświadczeniu. Przerwane doświadczenia nie tylko nas nie uczą, ale trzymają w przeszłości, chcąc dojść do końca. Nadmiar wszystkiego jaki dziś towarzyszy mojemu życiu, wiadomości tak ważnych, że nie sposób ich nie słuchać, nie czytać, kieruje moją uwagę gdzie indziej. Budować, ratować, radować się, żyć. A kolejka stoi.
Cisza jest miejscem w którym ten skolejkowany co jest już gotowy dziś wyjść ma szansę się pojawić. To konieczne, by się rozwijać w tym sensie, żeby objąć kolejne role, naturalne z wiekiem. Nie przyjdzie ten, co miał się pojawić 20 lat temu (ojciec, mąż, dyrektor, inwestor), jeśli wciąż płacze tam dziecko. Albo jeśli przyjdzie, to będą walczyć o tę przestrzeń we mnie, w której każdy chce miejsce należne drugiemu. A na zewnątrz będzie się działo na przemian dobrze i źle.
Cisza jest miejscem w którym mogę zapłakać z chłopakiem co tęskni za ojcem, za dziewczyną, za zabawą, za matką, za domem, za swoim terenem, za przyjaciółmi co akceptują, za pójściem swoją drogą.
Cisza odosobnienia jest przestrzenią na nowe role, nowe działania, nowe a oczywiste, te które wcześniej nie znajdowały miejsca by się zamanifestować w życiu bo były lekcje do odrobienia.
Podarowanie sobie tygodnia ciszy w Puszczy, samemu bądź z ludźmi pracującymi w tym samym polu tej samej sprawy to skarb.
Odosobnienia. oŚrodek w Polu
Bartosz Płazak
Zauważam, że niekiedy mi się wydaje. Wydaje mi się, że jestem spokojny, daleki od zamieszania, sprzeczności i napięcia, wyniosły się moje wirusy. I to bez zewnętrznej szczepionki, sam sobie poradziłem choć z pomocą kogoś. Wydaje mi się, bo nie zakłócają mnie one jawnie. Nie przeszkadzają w zwykłym dzień jak co dzień. Nie stają już na drodze do robienia tego, co zwykle robię, by podtrzymywać moje przeżycie w mieście. Od jakiegoś czasu więcej szczęścia we mnie gości. Tym bardziej więc celowo nie rozglądam się za wirusami.
Kiedy jednak tylko wyjeżdżam z aglomeracji, kilkadziesiąt kilometrów od linii zwartych przedmieść, dzieje się coś dziwnego i ciekawego zarazem, uczę się to zauważać, uczę się od tego uczyć. Rozluźniam się. Łatwiej i głębiej oddycham, lżej się poruszam, łatwiej działam, szybciej podejmuję decyzje w prostych sprawach i… niestety, mocniej czuję zmęczenie i niechęć do pracy, zwłaszcza tej, którą muszę robić, a nie chcę.
Kiedy dojeżdżam do mojej wioski wpadam w inercję. Mimo planów na robienie, jest bycie. Mimo zapisów w kalendarzu, ambitnych planów na ulgę po zrobieniu jeszcze sześciu rzeczy wokół domu okazuje się, że żadna z nich się nie dzieje. Kiedyś frustrowałem się tym, dziś już nie. Za to pozwalam sobie na odpuszczanie. Okazuje się wtedy gdzie ze sobą naprawdę jestem. Jakieś ja pokazuje reszcie mnie jak jesteśmy daleko w dobrym jakieś inne, że jest robota. Żebym sobie nie myślał. Żebym miał dalej co robić.
Czyste powietrze, słońce, rześki wiatr, góra, staw, las, kot, koń, krowy, kukurydza na polu, dym z komina domu, zapach oleju lnianego, wosku i terpentyny… Zestaw leczniczy działa poza moją kontrolą. Antywirus z abonamentem bez terminu. Pokazuje bez pudła, co mi nie służy. Mało tego, niektóre z wirusów głęboko zagnieżdżonych wewnątrz usuwa nawet mimo woli mojej.
Kiedy siedzę w tej ciszy co od niej w uszach dzwoni, w niepodjętej celowo medytacji, dzieje się samo. Wracają sceny, sytuacje, myśli, emocje, mimowolne mikrooświecenia sklejające w kupę odległe refleksje, niezaproszone wybuchy wzruszenia, złości, radości, smutku, te na które kiedyś nie było czasu. Czyszczenie, żywienie, update. Choć to raczej nie nowa wersja, tylko przywracanie pierwotnej, wcześniej nakrytej warstwą najlepszych zewnętrznych wskazówek, przykazań, algorytmów, zobowiązań, decyzji, umów, wszystkie dla mojego dobra i bezpieczeństwa.
Przychodnia w lesie. Gabinety lekarskie dr Dąb, dr Grządka, dr Ziemniak, dr Dynia, dr Piec, dr Kosiarka, dr Las, dr Staw, dr Góra, dr Ogień, dr Wiatr, dr Woda i inni. Wśród nich kręcą się dr Płazak i dr Jurczak. Klinika otwarta 24h, przyjmuje grupy i jednostki. Płatne: docenienie, dobre słowo, za jedzenie i pokój. Ilość miejsc nieograniczona.*
*skrót dr został użyty jedynie dla uzyskania metaforycznego efektu w tekście i nie jest próbą przypisania osobom nieposiadanego przez nie tytułu naukowego.
Neowieśniaki. Rubasznie śmiejąc się powiedział prawdziwy prawdziwywieśniak, który jednak był teraz u mnie budowlańcem. Nabijał się ze mnie, sympatycznie i z nutą wyższości. Bo on wiedział już lepiej niż ja w co się pakuję. I wiedział też lepiej niż ja że będzie mi na pewno ciężko, i że tego pożałuję. Ten, który po raz pierwszy mnie skonfrontował z tym co naprawdę robię. Wcześniej, w moim wewnętrznym świecie była to budowa domu. Kupno ziemi. Przygoda i rozwój. A neowieśniactwo to już mowa o tożsamości. Niespodziewany kopniak parę lat temu na budowie, w rękawiczkach, przy glinie. Cały czas jest ze mną. Od przekory do akceptacji aż po zadowolenie a może i dumę. To miejsce zmienia. To inny świat. Zapachu podmokłej łąki (swojej) o świcie możesz nie chcieć już zamienić na nic innego. Tego nie wiedziałem jak kupowałem… Neowieśniak. Ku zdziwieniu tubylców, którzy raczej mają stąd ochotę uciec, albo też przynajmniej skupiają się na tym jak im jest ciężko i patrzą na mnie ze zdziwieniem. Na takie zadupie? Przecież dziś trzeba iść z duchem postępu. Co tu będziesz robił? Jak tu żyć, bez kina galerii, sklepu, banku, szkła, wybiegu modelek na ulicy i konkursu na droższy samochód na parkingu przed Cafe Nero. Jestem Neowieśniakiem. A może nawet nim jeszcze nie jestem, tylko bywam, pokory Bartek, albo chcę być i tworzę swój model wieśniactwa. Życia na wsi. Życia w przyrodzie. Bycia u siebie. Życia w domu w którym są myszy. I Kot. A nigdy nie miałem kota, za to zawsze chciałem mieć rudego i jest. Rano wstaję i wychodzę na rosę, na łąkępełną trawy pokrytej rosą. Stopy mokre i zimne, nie uciekają już do ciepłego a szukają jeszcze, więcej rześkości. Szuram mocniej, zbieram wodę na łydkach, budzę się. Biorę trochę drzewa do pieca na później, zarzucam bluzę, robię kawę i siadam do kompa. Jest siódma. Z łóżka do pracy mam 30sekund. Pracuję po swojemu, może dlatego, że jeszcze nie mam krowy, kur ani hektarów zasianych, a może dlatego, że ich nie chcę mieć. Nie mam i nie wiem czy będę miał, raczej nie. Choć mały kurnik byłoby fajnie. Neowieśniakiem jestem. Mieszkam tu, nie chcę do miasta. Mam swoją pracę, swój pomysł na tą przestrzeń, swój dom. Szczytowy mój wyczyn w wieśniactwie rolniczym to foliak jak na razie. I to był piękne przeżycie. Pomidor własny, ogórek własny. Mój sąsiad, tubylec, mówi jedno: nigdy się stąd nie ruszam, Tu jest pięknie, Tu jest mój dom, Tu czuję, że żyję. Ma krowy, kanciapki z drewnem, warsztacik, oborę… Jakoś coraz bliżej mi do niego. Czuję się tu. Choć mam inny pomysł jak tu żyć. Cieszę się, że tu mogę być.
Żółty modrzew jest przed oknami. Jakieś 30 metrów. Codziennie żółty bardziej. Mieni się żółtym, pomarańczem, złotym, czerwonawym z odcieniami zielonego. Pięknie, zupełnie inaczej niż inne drzewa, liściaste, jakby bardziej oczywiście barwne i ulotne szybiej. Zatrzymuję się popołudniem nad jego widokiem przy myciu garnków w kuchennym zlewie, przy oknie. Ręce dalej myją ale zauważam coś znacznie więcej oprócz chłodnej wody i twardego kształtu widelca, łyżki i noża. Coś mnie zatrzymuje radośnie i świątecznie. Piękno jakie się we mnie w środku gości łączy mnie raczej z modrzewiem niż z łyżką. Radość, że go widzę. Wcześniej nie widziałem tej jego sceny przemiany, która przecież trwa kilka tygodni jak nie miesięcy. Od zielonego, żywego, jędrnego, pięknego przez pomarańczowy, żółty aż do łysego jakby sztywnego brązu. Umykała mi w poprzednich latach. Jej wdzięk nadający do mnie przez okno i drzwi domu w tym roku widzę. Coś więc się zmieniło. Modrzew piękniej się starzeje w tym roku, czy ja mam bardziej młody wzrok? Odpowiada mi na to cisza. A może jednak bardziej jesteś chłopie po prostu. Bliżej siebie, mnie, domu, modrzewia, i choć dalej fizycznie to i bliskich tu to jednak i ludzi bliżej. Zauważasz więc to i tamto. Cisza albo przestrzeń, którą tu sobie bierzesz jest tym co Cię otwiera. To ja. To Ja.
Z tą ciszą to jest zaskakujące. Dzwoni w uszach. Usypia, zwalnia, koi. Przyspiesza, budzi, dotyka miękko ale wyraziście tym co czuję jako życie, moje. Bo kiedy nic mnie nie rozrywa jak jeszcze kiedyś to czuję siebie bardziej. To są chwile tylko, wbrew pozorom, że miałoby być cały czas tak. Zaskakuje mnie tym, że się nie nudzę. Ani przez chwilę. Mało tego, brakuje mi więcej ciszy. W ciszy się budzę, w ciszy jestem i w ciszy zasypiam. W ciągu dnia jaki by nie był szybki tutaj i tak jest cicho i spokojnie. A jednak brakuje mi jej wciąż więcej. Nie tęsknię za gwarem, szumem, dzwonkiem tramwajowym, piskiem opon i dźwiękiem startującego motocykla, buczeniem ruszającego spod świateł korka. Żabka pod domem ani karuzela za oknem nie ciągnie choć kiedyś wydawało się mi to właśnie lekkością życia. Cisza jest tak pełna i tak głośna, że mi wystarcza. W ciszy po ponad pół roku nie ruszania się stąd zaczynam słyszeć siebie. W tej ciszy, bez telewizora, radia, muzyki z głośnika zaczynam słyszeć siebie bardziej śmiało gadającego o tym co chcę, kim jestem, na co mam ochotę. Może pierwszy raz w życiu z taką lekkością odsuwam to co mam do zrobienia by położyć się na dywanie przy ogniu. Z ciszy zaskakująco dużo się wydobywa mnie. To co wiedziałem zaczynam czuć. Głęboko rozumieć i włączać w codzienność już nie głową, zamiarem i decyzją a poprzez wolę wolno (ść) płynącą swoją drogą a nie zagłuszoną. W tej ciszy zaskakująco rozproszyły się szumy. Tramwaju, motocykla, wrzeszczącej sąsiadki, skrzypiącej lodówki, ziewającego sąsiada, które budziły mnie tego co już ich nie chciał. Teraz coraz więcej miejsca zajmuję ten który chciał. I mam taki plan, że jeszcze w tej ciszy tu pobędę. Niespiesznie nasiąknę sobą dzięki niej i naładuję zbiorniki balastowe powietrzem spokoju.* A później wrócę na tamte wody z ciszą w płucach. W sobie.
W konstrukcji łodzi podwodnych rozwiązanie pozwalające się wynurzać spod wody (napełnianie powietrzem zbiorników balastowych, zastępowanie wody powietrzem, czytaj emocji i ciężkości ruchem i miłością).
Gwar, skrzypienie schodów, szuranie krzeseł, czajnik szumi prawie bez przerwy. Ludzie siedzą, stoją, gadają, gotują, piją kawę, śmieją się, jedzą. Przedmioty zmieniają swoje miejsce z szybkością błyskawicy i porządkiem wprost z rozhulanego cyklonu. Nie mam szans. Lubię ten dom, kocham tu być, mam swój ład i klimat. Mam też swoje tempo, ulubione godziny, ścieżki poranne i wieczorne, miejsca posiedzeń, pracy, sposób palenia ognia, przygotowania i podania jedzenia. Cyklon pod rękę z błyskawicą, zroszeni d(r)eszczem emocji i przyprawieni szczyptą podwójnych sygnałów uczących się siebie osób, wymiatają mnie do mojego pokoiku, mnisiej celi. Odkąd prowadzę w MoimMiejscu warsztaty i pojawiają się tu grupy uczę się. Potrzeba kontroli cofa się wobec wielości, różnorodności, niemożności wyjaśniania, ciekawości co się stanie gdy się cofnę, gdy zrezygnuję z stawiania na moim i oddam im naprawdę decydowanie. Gdy stanę z boku. Kontrola we mnie przyjmuje coraz to ciekawsze formy. Wyrywa się jako pomoc w kuchni, jako ostrzenie noża, przykręcanie wody bo jest susza, jako instrukcja do pieczenia chleba, spoglądanie czy z pieca nie wylatują ogniki… Zauważam, odpuszczam, siadam gadam, jem, piję, uczestniczę, pozwalam Gajrowskiej energii obejmować i mnie, choć wydawało by się, że od dawna w niej jestem i powinienem być już wolny, wolniejszy, spowolniony. Spowalniam więc, zatrzymuję odruch kontroli, daję się wciągnąć wirowi cyklonu a błyskawicom przejmować kontrolę. Jak pięknie jest puścić się w taniec z nimi. A później dać się wyrzucić na kanapę bez poczucia przegranej, winy, nie wykonania zadania. Gadać, śmiać się, nie być gospodarzem kiedy oni i tak przejmują dom w swoje władanie, nawet gdybym ich do tego nie zaprosił. A przecież zapraszam. Goście. Moi nauczyciele puszczania kontroli. Zgadzam się. Ostatnia myśl zrywająca banderolę totolotka zdarzeń: ok, posprzątam najwyżej kilka godzin dłużej kiedy już zostanę sam a teraz będę tu z nimi… Gajrówka. Pole, między lasem a polem.
Bartosz Płazak
Odkąd przeczytałem o morsach, i usłyszałem o tym jak znajoma mieszkająca nad jeziorem codziennie rano niezależnie od pory roku kąpie się w jeziorze, rytualnie, nie po prostu, zacząłem też praktykować. Rosa jest codziennie na trawie na polu przed domem. Do woli. Wielkie krople, małe krople, ślisko, zimno. A za moment: ożywczo, kłująco, masująco, budząco, energetyzująco, gorąco, zapraszająco, oczyszczająco, zapraszająco, orzeźwiająco. Nie mam tu jeziora. I nie urodziłem się nad jeziorem. Dla mieszczucha ze Śląska/Zagłębia, wychodzenie rano na rosę, niezależnie od temperatury, zachmurzenia, opadu, nasłonecznienia, jest praktyką wnoszącą nowe jakości. Choć to nie głęboka woda mam do przekroczenia kilka płotów codziennie. A może będzie zimno, a może pójdę prosto do łazienki, a może się zaziębię bo nie wiadomo jak zimno już będzie, może są kleszcze… Umysł plecie te bzdury niezmiennie choć tę prostą praktyką cieszę się codziennie od kilku miesięcy. Kiszonego ogórka się nie odkisi. Miasto, wygoda, ciepła podłoga, telewizja, mama i tata z dzieciństwa odzywają się w tej sprawie i wielu innych sprawach na co dzień. Zauważam, rozmawiam, dziękuję, ruszam w swoją stronę, oddycham. Przypominam sobie świeżość co dzień rano po tych kilku minutach chodzenia po zimnej rosie, czyste stopy, przyjemne mrowienie, poczucie połączenia z Ziemią. To trochę jak mycie zębów, albo twarzy o poranku. Gajrówka. Mazury. Pies szczeka dupą, i pije ogonem wodę. Podobno. A co dzień rano jest po prostu pięknie.
Bartosz Płazak
Zmurszałe, dębowe paliki pamiętają pewnie lata 70te poprzedniego wieku albo i jeszcze wcześniej, niektóre wydają się ledwo stać, na górze szerokie a na dole już jakby zjedzone. Drut w charakterze płotu, niekiedy kolczasty, zardzewiały, niekiedy świeższy, bez kolców, udaje pastuch pod prądem, choć pod prądem nie jest z powodów oszczędnościowych. Czy jest szósta rano, czy jedenasta wieczorem, czy jedziemy samochodem, rowerem, czy idziemy piechotą jej oczy patrzą na nas spod rzęs, a włosy niekiedy spadają jej na rzęsy. Nie wiadomo ile ma lat, skąd jest, co robiła, wydaje się że nikt się nią nie interesuje. Choć ma tu raj, wielki wybieg, ogromne pole dla samej siebie. Tarza się kiedy chce, biega gdzie chce, rży, przechadza się… Wiadomo, że przychodzi, przybiega raczej, niekiedy galopem, aż się ziemia trzęsie, zatrzymuje się na naszej wysokości i przez ten płot druciany wystawia się do głaskania. To wielki pociągowy koń, a raczej klacz. Łasi się jak pies, a może kot. Patrzy tęsknym, pięknym wzrokiem wielgachnych dla nas oczu, tyrpie po rękach, po piersi, wsadza chrapy do kieszeni, wydaje się jakby chciała położyć głowę na ramieniu za każdym razem, a niekiedy po prostu to robi. Jak się odważy ją przyjąć ten co stoi po drugiej stronie płotu. Łzy wzruszenia napływają same. No bo gdzie na co dzień podbiega do Ciebie ogromny koń by się przytulić? Gdzie możesz dostać takie piękne wyzwanie? Jak odpowiesz? Tyle gadamy o chęci bycia blisko natury, o potrzebie powrotu do korzeni… Korzenie naturalnie do Ciebie przygalopowały i co Ty na to? Dasz radę je przytulić? Patrzą na Ciebie jakby mówiąc: „chcę tylko trochę zauważenia, czułości, bliskości”. Nic więcej. Drut jest wystarczająco kolczasty a ja wystarczająco uwarunkowana żeby nie zrobić kroku w Twoją stronę. I co? Dotykamy, głaskamy, dajemy jabłko. Kiedy kolejny raz idziemy grupą, parą, Ona znów tam jest. Ręce jakby śmielsze, w oczach więcej wzruszenia. Jednak to wielki Koń. A przecież dzikie a do tego wielkie to groźne. To zwierzę, instynkt, nierozum. Ilekroć zbliżam się do niej pokonuję kawałek lęku. Zbliżam się też do mojej dzikości i tęsknoty za dzikim, silnym, swobodnym, beztroskim. Za każdym razem myślę jak pięknie byłoby bez siodła pójść na niej do lasu. Pewnie moje 70 kilo to nic dla niej, za to moglibyśmy pobyć w dzikim stanie. Gajrówka. Nowhere. Działka nr 12.pięciohektarowy wybieg dla zapomnianej klaczy.
Bartosz Płazak
Rozładowany. Przeklinam. Zapomniałem naładować. Nie mam go przy sobie, zatrzymuję się, jak się to stało? Odrobina niepokoju wskakuje niezaproszona, bo może ktoś coś chciał, coś ważnego, coś o korzyściach albo o konsekwencjach… albo, że Syn, Ojciec, Matka, Żona – ktoś dzwonił. I, że może kalendarz mógłbym pomiędzy jednym pagórem a drugim wzniesieniem przejrzeć. No i nie wiem, która godzina. Zegarka, ku mojemu zdziwieniu, nie noszę już ze trzy lata. Niby nie wiem o co chodzi. Ale przecież wiem. Przestaję się tak bardzo pilnować, puszczam tę kontrolę, mniej biorę na siebie, dopuszczam tę moją tabelkę, która mówi, że raczej dam radę przetrwać, nawet bardzo długo i nie ma się co spieszyć po więcej, nie ma żadnego spotkania, zadania. Ale telefon? Wracam po paru godzinach z lasu czy z pola. Wracam do pracy przed kompem, i wtedy patrzę – leży koło mnie. Czarny, nie świeci. Leży na parapecie tak jak go zostawiłem. Porzucony. Biedny. Samotny. Biorę go do ręki, zauważam, że nie tęsknię, może nawet nuta wstrętu się wdziera nieproszona. I te cholerne hasła, odciski palców, kształty do odmalowania na ekranie by zobaczyć to co moje tam i… że nic się nie działo. Nikogo nie obchodzę, nikt nic nie chce, nikomu nic nie mam dostarczyć ani niczego nie miałem w tym czasie dostać. Tylko za telefon monit o zapłatę faktury, która jak zawsze miała być niższa niż jest. Jakże sobie gratuluję odwagi. Zauważam moją część, tę która nie chce mieć go przy nas. I dziękuję jej za pomoc w oddalaniu się od NieMnie i za przybliżaniu się do Mnie. W Gajrówce, NieCzas i to jak życie płynie w NieBiegu wciąga, że nie zauważam (nie zauważysz) jak porzucisz to czarne cudo, co wciąga Twoje życie, aż do zatrzymania się.
Bartosz Płazak